Kiedy tani T-shirt zabija?
Poniedziałek, 29.02.2016. Katarzyna Salus
Po niespełna trzech latach od katastrofy w Rana Plaza, w księgarniach pojawiła się książka opisująca realia pracy w przemyśle odzieżowym w Bangladeszu - „Życie na miarę. Odzieżowe niewolnictwo”. Zapraszamy do przeczytania rozmowy z jej autorem, Markiem Rabijem.
Niespełna trzy lata temu pod gruzami budynku Rana Plaza zginęło ponad 1200 osób, pracownic i pracowników jednej z kilku tysięcy zlokalizowanych w Bangladeszu fabryk odzieżowych. Oczy całego świata zwrócone były wtedy na Dhakę, ale do Europy docierało niewiele informacji. Marek Rabij, dziennikarz jednego z tygodników postanowił sprawdzić, jak w rzeczywistości wygląda życie ludzi, którzy szyją nasze ubrania i dlaczego doszło do katastrofy. Po roku wrócił do Azji, by sprawdzić czy tragedia, która się wydarzyła w kwietniu 2013 roku zmieniła oblicze przemysłu odzieżowego w Bangladeszu na bardziej ludzkie. Materiał wtedy zebrany był zbyt obszerny na artykuł. Po dwóch latach w księgarniach pojawiła się książka „Życie na miarę. Odzieżowe niewolnictwo”, nad którą Fundacja Kupuj Odpowiedzialnie objęła patronat. Z jej autorem, Markiem Rabijem rozmawia Kasia Salus z Fundacji
Kasia Salus: Jak wygląda życie z Dhace?
Marek Rabij: - Hałas, tłum i ciąg podobnie wyglądających budynków bez numeracji. Krajobraz przypomina filmy katastroficzne, w których akcja dzieje się w miastach mających już dawno za sobą czasy świetności. Brak zieleni, wieżowce i rozpadające się domy. Dzielnice uważane za te lepsze płynnie przechodzą w slumsy. Ulica natomiast przypomina nieustającą, kolorową procesję. Ścisk jest niewyobrażalny (na powierzchni niewiele większej od Krakowa musi zmieścić się ok. 16 milionów ludzi). Aby przejść na drugą stronę ulicy, trzeba mieć nerwy ze stali, nikt tutaj nie przejmuje się przepisami czy nielicznymi sygnalizatorami świetlnymi.
Fabryk nie widać z ulicy, co jest o tyle zadziwiające, że działa ich tu blisko 3 tysiące. Aby znaleźć konkretne miejsce, trzeba pytać okolicznych mieszkańców. Budynki fabryczne przypominają zresztą z zewnątrz biurowce, czasem - jak Rana Plaza - są nimi faktycznie, tylko zamiast biurek w środku stoją ciężkie maszyny.
Dhaka jest już zresztą tak przeludniona, że zaczęto przenosić fabryki na prowincję, do czego rząd zachęca oferując tanie kredyty. Pojawiło się zjawisko miasteczek fabrycznych. W największym z nich - jak słyszałem, bo nie widziałem tego osobiście - pracuje 36 tysięcy ludzi.
Jak wygląda praca przeciętnej szwaczki? Czy istnieją zasady, regulaminy, ubezpieczenia?
Żadna spośród szwaczek, z którymi rozmawiałem, nie pracowała w zakładzie, w którym obowiązywałby jasno sformułowany regulamin pracy. Pracownicy nie wiedzą czego się od nich oczekuje i mają spore problemy z rozróżnieniem tego, co jest w pracy dopuszczalne. Najbardziej jaskrawym przykładem jest historia jednej ze starszych pracownic, która została wyrzucona z pracy, bo postawiła sobie na stoliku owoc, którego nawet nie jadła. Prawdopodobnie chciano się jej w ten sposób pozbyć, bo z racji wieku spadała jej wydajność. A wydajność to słowo klucz w Bangladeszu. Każdy pracownik ma do wyrobienia dziennie tzw. „target”, czyli np. 960 rękawów doszytych do koszulek. Po katastrofie Rana Plaza właściciele firm boją się zostawiać pracowników po godzinach, dlatego do targetów doliczono w wielu fabrykach to, co szwaczki mogły wcześniej wykonać po godzinach, za dodatkowe pieniądze.
Zdarza się, że pracownicy nie mogą ze sobą nawet rozmawiać, a sen przy maszynie kończy się usunięciem z pracy. Niektórzy właściciele fabryk ustalają też własne kuriozalne zasady, jak obowiązek uczestnictwa w jakichś wydarzeniach po godzinach, np. wiecach politycznych. Niewesoło robi się, jeśli pracownik poważniej zachoruje. Bywa, że właściciel fabryki pokryje cześć kosztów leczenia, ale małe są szanse na powrót do pracy, bo miejsce w tym czasie zajmuje ktoś inny.
Czy szwaczki mają jakieś życie poza pracą?
- Nie mają na nie zbyt wiele czasu. Po kilkunastu godzinach wyrabiania „targetów” n na przyjemności czy na życie rodzinne nie wystarcza po prostu dnia. Warunki mieszkaniowe są trudne lub bardzo trudne, przeciętna rodzina robotnicza złożona ze czterech-pięciu osób tłoczy się na co dzień w czymś, bo według naszych standardów przypomina bardziej blaszany garaż, niż mieszkanie. Nie wszystkich stać na prąd, wiele osiedli czeka nadal na skanalizowanie, coraz częściej brakuje też wody pitnej, bo w Dhace obniża się poziom wód gruntowych. Pomimo takich trudności mieszkańcy Bangladeszu w większości prezentują jednak poziom higieny, śmiem twierdzić, o niebo wyższy od polskiego. W zatłoczonym autobusie możesz zemdleć z braku powietrza, ale nie poczujesz smrodu przepoconych ubrań, jak latem w Krakowie.
Czy po katastrofie w Rana Plaza coś się tam zmieniło?
Przeprowadzono audyt bezpieczeństwa w ponad jednej czwartej fabryk, głównie tych największych i najnowocześniejszych. Kilkanaście zamknięto, inne mają czas na poprawę warunków. Pytanie czy te 27 proc. uznać za sukces, czy raczej porażkę, bo wydaje się niemal pewne, że do tych najgorszych zakładów kontrolerzy nigdy nie dotrą, bo nikt nie pozwoli im tam wejść. Kontrole narzucili przecież zachodni zleceniodawcy pod presją klientów, fabrykanci w Bangladeszu w większości nadal uważają, że “workers no problem” - jak mówił mi jeden z nich w 2013 r. A przecież do tych najgorszych zakładów czasem trafiają także zamówienia podzlecane przez duże fabryki.
Działa też infolinia, gdzie pracownicy mogą anonimowo zgłosić nieprawidłowości. Od znajomych robiących interesy w Bangladeszu usłyszałem ostatnio, że podjęto dzięki niej już 19 tys. interwencji i znowu rodzi się pytanie - czy widzimy szklankę w połowie pustą czy pełną? 19 tysięcy interwencji na pięć tysięcy fabryk w całym Bangladeszu daje przeciętnie niemal pięć na jeden zakład! Z jeden strony fajnie, że władza wreszcie naprawdę coś robi, z a drugiej to pokazuje jak powszechne jest nadal w fabrykach lekceważenie zasad bezpieczeństwa pracy.
Wiele zmian jest niestety na gorsze. Jesienią 2013 roku odbył się tzw. „okrągły stół” między władzami, organizacjami pozarządowymi i największymi producentami. Rezultatem tego spotkania było wprowadzenie pensji minimalnej. Niestety doprowadziło to do zwiększenia opłat za czynsz – wiele osiedli robotniczych należy do fabryk i to właścicielom fabryk płaci się komorne. Z tą pensja minimalną też bywa zresztą różnie, wiosną 2014 r. większość moich rozmówczyń zarabiała mniej. Statystycznie kraj się jednak bogaci, rosną więc także zarobki, choć naturalnie średnią ciągną w górę głównie podwyżki dla szczebla kierowniczego i dla menedżerów. Niestety, w Bangladeszu nie ma takich mechanizmów jak w Chinach, które pozwoliły przekuć ten odzieżowy boom na rozwój bardziej innowacyjnej i konkurencyjnej gospodarki, nie opartej już wyłącznie na bardzo taniej sile roboczej. To jest dalej prosty outsourcing usług krawieckich, tylko że na masową skalę. Nie ma bangladeskich firm informatycznych, tak jak w Indiach. Nadal podstawą gospodarki jest rolnictwo. No i ubrania.
Czy według Ciebie istniej możliwość, że sytuacja w Bangladeszu się zmieni? Czy uważasz, że mamy na to wpływ?
Nie mam co do tego złudzeń ani zbyt wielkich nadziei. Jeżeli koszty pracy znacząco wzrosną, właściciele firm odzieżowych na pewno przeniosą produkcję do tańszych krajów, np. do Afryki. Dlatego płynące z Europy czy z USA nawoływania do bojkotu firm produkujących na Dalekim Wschodzie nie mają sensu, bo na pewno nie zmienią sytuacji pracowników w Bangladeszu. Brak zamówień skaże ich znowu na głód lub uzależni od zleceń, ale tym razem w chińskich firm, które tzw. CSR w większości mają w głębokim poważaniu. Wpływ na sytuację pracowników w Bangladeszu mają również czynniki społeczno-kulturowe.
Jakie to są czynniki?
- Dla zrozumienia istoty problemu ważne jest aby pokazać, że przemysł odzieżowy i struktura społeczno-polityczna kraju stanowią naczynia połączone. Bangladesz to państwo o tradycjach postkolonialnych. Mentalność mieszkańców nadal naznaczona jest nieuzasadnionym, ale wyczuwalnym poczuciem niższości wobec Zachodu. Dochodzi do tego tradycja islamu, który nie jest religią pochwalającą indywidualizm. Jeśli do tej azjatyckiej zupy dodamy jeszcze szczyptę wcale nie tak odległego chińskiego konfucjonizmu, który uczy pokory dla zwierzchników oraz instytucji, zrozumiemy, że według mieszkańców Bangladeszu nadrzędną wartością są wspólnotowość i poświęcenie własnych interesów dla dobra grupy. Stąd tak rzadkie przypadki nastrojów buntowniczych – co wręcz dziwi czasem Europejczyków.
Komentarze